Wspaniały, ALLE…………N?!
O twórczości W. Allena można mówić i pisać naprawdę sporo, jednak najważniejsze jest to, że dla tego twórcy kręcenie filmów to zaledwie hobby, które czasem zamienia się w przyjemny obowiązek. Zresztą, często w wywiadach podkreślał, że nigdy nie uważał siebie za zdolnego twórcę. Jego persona znerwicowanego intelektualisty jest mocno przejaskrawiona, a sam reżyser wcale nie jest taką osobą, na jaką się kreuje. Nie czyta Freuda, Kierkegaarda i Nietzschego. Nie zmienia to jednak faktu, że Allen nie jest oddanym sprawie reżyserem. Wspomina, że chciałby stworzyć kiedyś swoje arcydzieło na miarę „Złodziei rowerów” czy „Towarzyszy broni”, jednak brakuje mu motywacji i jest po prostu leniwy. Wystarczy mu zwykłe good enough.
W twórczości reżysera przewijają się dwa charakterystyczne motywy. Pierwszy to stworzona przez Allena persona, nowego siebie, który wygląda i mówi jak on. Te dwa obrazy – fikcyjny i rzeczywisty – mają jednak tyle samo różnic, co podobieństw. Drugi motyw to Nowy Jork. Wielu twórców starało się oddać magię tego miasta, ale malowanie Wielkiego Jabłka przez Allena staje się osobną sztuką.
Po tym przydłuuuuugim wstępie NIE ZAPRASZAM DO KINA NA NAJNOWSZY FILM REŻYSERA. Tym zdaniem powinnam zakończyć swoją recenzję. Nie byłabym jednak sobą i byłoby to nie fair w stosunku do moich czytelników, gdybym nie dopisała kilku przemyśleń.
Allen, od samego początku twórczości, lubił angażować się w każdy etap produkcji filmu. Najwięcej przyjemności sprawia mu tworzenie scenariusza i poszukiwanie najlepszych lokalizacji, by móc nakręcić mnóstwo ujęć. Ma mu to zapewnić większy komfort pracy w montażowni. W przypadku najnowszego A Rainy Day in New York, problem polega na tym, że Woody Allen nie zauważył upływu czasu. Znów stara się zrobić taki sam film, jaki nakręcił równo czterdzieści lat temu. Różnica jednak polega na tym, że cudowny Manhattan (1979) był prawdziwym listem miłosnym do Nowego Jorku i tamtejszej niepowtarzalnej atmosfery. Z kolei „W deszczowym dniu…” nie udaje się wejść po raz drugi do tej samej rzeki. Reżyser wyraźnie stracił wyczucie miejsca, nie potrafi, nawet z pomocą operatora Vittorio Storaro, oddać piękna oraz magii Wielkiego Jabłka. Wkurzyłam się! Moje ukochane miasto w najnowszym filmie Allena jest anemiczne i bezceremonialne. Reżyser z miasta nadziei, marzeń, ale i nieodłącznych paranoi oraz fobii, stworzył klaustrofobiczne pomieszczenie dla wytwornych, ociekających bogactwem intelektualistów.
Twórca co prawda ucieka od nihilizmu i beznadziei bijącej z jego ostatnich produkcji (do dzisiaj nie mogę wymazać z pamięci „Śmietanki towarzyskiej”, „Nieracjonalnego mężczyzny” czy „Zakochanych w Rzymie”), ale kończy też na tej samej karocy romantyczną sielankę.
Dla Allena bardzo ważny jest zapadający w pamięć, najlepiej zaskakujący widza początek filmu. Dlaczego? Po pierwszych 3 czy 5 minutach czujesz już, że znalazłeś się w dobrych rękach, że reżyser zdołał cię „złapać”. Tym razem po 10/15, a nawet 30 minutach nie potrafiłam wczuć się w klimat. Allenowskiego neurotyka gra wschodząca gwiazda Timothée Chalamet. Gatsby czyli żydowski intelektualista z Manhattanu z problemami sercowymi, próbuje buntować się przeciwko wszystkiemu, oprócz swojej głupiutkiej dziewczyny Ashleigh (Elle Fanning) z Arizony. Para zupełnie niedobranych studentów (nerd-intelektualista zarabiający na pokerze i rozpieszczona miss liceum z ambicjami dziennikarskimi) planuje weekend na Manhattanie. Więcej nie zdradzę, ale znawcy twórczości Allena zapewne spodziewają się, że będzie sporo kuriozalnych sytuacji, przeplatających się z inteligentnym żartem.
Nic bardziej mylnego… Tym razem reżyser nie serwuje nam naturalnego humoru, a rozbudowane i przeintelektualizowane metafory. Wątki z reżyserem, scenarzystą i gwiazdorem zapewne miały tworzyć fascynujący obraz ulotności kina i jego hipnotyzującej mocy. Wyszło nijako. Jedynie scena szczerej rozmowy matki z Gatsbym pod koniec filmu, pokazuje co tak naprawdę się w życiu liczy. Mistrzowsko poprowadzona wymiana zdań, odsłania głęboko skrywane procesy psychologiczne, które wpływają na to, kim jesteśmy i dlaczego tak działamy. Przyznacie, że jedna scena nie zbuduje całego filmu… ?
Gra aktorska, poza (o dziwo!) Seleną Gomez jest na tyle drewniana, że musiałam się zastanowić czy biorę udział w seansie czy też rąbaniu drewna. Członkowie obsady wyglądają na niezdarnych amatorów. Bardziej doświadczeni aktorzy (Jude Law czy Diego Luna) zaś muszą się mocno starać, by uniknąć wrażenia braku profesjonalizmu, a i tak ich bohaterowie miejscami są toporni, przeszarżowani i niezręczni.
Ostatecznie wybrałam się na „W deszczowy dzień…” z nadzieją, że zobaczę film draczny i czarujący. Niestety okazał wymuszony, a nawet pretensjonalny. Większość błędów tkwi nie w scenariuszu, lecz jego egzekucji.
Nie, nie i jeszcze raz NIE!
5/10
Zostaw komentarz