Moją szkołą była moja kamera.
Moją szkołą była moja kamera.
Niewątpliwie dziś najbardziej znany ze wszystkich hiszpańskich reżyserów. Od ponad 40! lat zachwyca, fascynuje i powoduje, że potrafimy po seansie dyskutować godzinami. Przeszedł niezwykłą ścieżkę artystyczną, zaczynając od wulgarnych, ocierających się o pornografię, krzykliwych filmów klasy B. Z czasem ewoluował do poziomu najwybitniejszych twórców swojego pokolenia.
Pedro Almodóvar łączy różne konwencje, nastroje i przepiękną kolorystykę. O trudnych tematach opowiada w sposób frywolny i otwarty, umiejętnie uderzając w społeczne i kulturowe klisze. Co ważne równocześnie potrafi zachować stosowny dystans. Almodovar z jednej strony potrafi świetnie komunikować się ze swoją widownią, a z drugiej nie zapomina o tym, że tworzy również dla siebie.
W przypadku Bólu i blasku jest podobnie. Dla mnie to swoiste połączenie „Osiem i pół” Felliniego z „Wielkim pięknem” Sorrentino, co powoduje, że to najdojrzalszy film w dorobku reżysera. Tylko on potrafi podnieść stylistykę telenoweli do rangi sztuki. A przy tym jest niezwykle sprawny technicznie i swoimi historiami porusza miliony widzów, dla których to jedna wielka podróż do egzotycznego kraju jego fantastycznej wyobraźni. Do najnowszego obrazu można podchodzić sceptycznie. Można go lubić lub stwierdzić, że wieje nudą. Jedno jest pewne – jesteśmy zabrani w bardzo intymną podróż. Nie jest to kino dla wszystkich.
Bohaterem filmu jest Salvador Mallo. Nie sposób nie odnaleźć w tej postaci inkarnacji reżysera, decydującego się wreszcie zwrócić kamerę na siebie. Próbując tym samym rozliczyć się z przeszłością, domknąć rozdziały, przeprosić bliskich, zachwycić się Hiszpanią i wreszcie poświęcić temu co kocha i co napędza go do wstania z łóżka. Cała akcja toczy się wokół niespełnionego Salvadora, a drugoplanowi bohaterowie tak jak się nagle pojawiają tak szybko też znikają, występują w całej opowieści jedynie jako tło portretu protagonisty.
Kto mógł udźwignąć taki ciężar emocjonalny? Antonio Banderas. To Almodóvar wypchnął przecież w świat hiszpańskiego gwiazdora, dając mu role w „Matadorze”, „Labiryncie namiętności”, „Skórze, w której żyję”. I choć aktor na przestrzeni lat wracał przecież pod skrzydła mistrza, dopiero ten film ogląda się jak spłatę emocjonalnego długu: rewelacyjny Banderas zapuszcza siwą brodę i stroszy czuprynę. Rozsmakowuje się w ledwie zauważalnych tikach i manieryzmach. Walcząc z bólem pleców, garbi się niczym Nosferatu, narkotyki dają wyłącznie pozorne szczęście, zaś w ciemnych okularach jest praktycznie nierozpoznawalny. Myślę, że nie przesadzę, jak uznam tę rolę najlepszą w dorobku aktora. Bez dwóch zdań najdojrzalszą.
Za sprawą fizycznych ograniczeń Salvador pozostaje artystycznym impotentem, lecz sztuka wciąż jest dla niego azylem. I myślę, że potrzeba ogromnej reżyserskiej odwagi, by ten rodzaj autobiograficznej narracji w ogóle uruchomić. „Ból i blask” to w dużej mierze opowieść o wolnym duchu uwiezionym w rozpadającym się ciele. O najpierwotniejszym z lęków – samotności. Film łapie za serce, bowiem dawno nie widziałam by ktoś tak pięknie i bez patosu mówił o jednostce i kresie twórczym. Wycofany i wyciszony obraz zachwyca.
Almodóvar prowadzi widza przez ścieżki zawodowe, rodzinne i uczuciowe. Wyczuwamy akceptację dla minionych zdarzeń, które niegdyś nie dawały spokoju. Reżyser po mistrzowsku pokazuje, że będąc fizycznie słabszym, umacnia się duchowo – zażegnuje dawne konflikty, stawia czoło skrywanym przez lata emocjom, a wybawieniem okazuje się praca twórcza, która pomaga domknąć wszystkie niedokończone sprawy. Trąci melancholią? I dobrze! To nie podsumowanie życia, lecz jego nowy początek.
Reasumując: „Ból i blask” cenię za cudowną przewrotność, bo to ona sprawia, że obraz staje się tak piękny i szczery. Widz śmieje się, smuci, rozsypuje i ponownie składa. Czyż właśnie takich filmów w dzisiejszych czasach, tak bardzo nam brakuje?
7,5/10
Zostaw komentarz