Ból, który BOLI…!
Ból, który BOLI…!
Gdy ktoś umiera, to jest to strata niepowetowana. Tak samo bezpowrotnie tracimy czas, przestrzeń, nawet poczucie bezpieczeństwa. Pozostają wspomnienia?… Temu poczuciu straty najczęściej towarzyszy żal, gniew, złość, a może i poczucie winy, że już danej osoby nie ma.
Nieodzownym elementem uczucia straty jest przyjęcie, zgoda na to, że coś utraciłam/em. Umiejętnie pokazuje to w swoim najnowszym filmie Na zawsze razem francuski reżyser Mikhael Hers. Aktem dojrzałości w tym przypadku jest zmierzenie się z przykrą rzeczywistością. Staje się ona nierealna, pojawiają się setki pytań, nastroje i emocje zmieniają się szybko i niezrozumiale. Gubimy się w pustce, która zostaje i gubimy się w uczuciach, których doświadczamy. Otoczenie bohaterów jest równie zagubione i nie potrafi odpowiedzieć na potrzeby, nie potrafi wysłuchać i wesprzeć.
Nasi bohaterowie: wkraczający w dojrzałość David oraz jego kilkuletnia siostrzenica Amanda ukazują jak żałoba jest doświadczeniem trudnym oraz bolesnym. Dodatkowo jest jednak również doświadczeniem ważnym, przez które trzeba przejść, aby znów móc odnaleźć w życiu pełnię, radość i pójść do przodu mimo poniesionej straty. Każda osoba inaczej będzie przeżywać odejście bliskiego. Niezależnie jednak od tych różnic reżyser pokazuje, że proces żałoby będzie niósł ze sobą zadania, które muszą zostać wypełnione na jego poszczególnych etapach, aby móc odzyskać równowagę i powrócić do codziennego, zdrowego funkcjonowania.
“Na zawsze razem” to bezapelacyjnie wzruszająca historia jednej z paryskich rodzin, która w obliczu niespodziewanej tragedii (ataku terrorystycznego) musi na nowo pokładać swój świat. David, dotychczas jedynie wspierający siostrę w wychowaniu córki, będzie musiał podjąć decyzję co do przyszłości małej, bezbronnej dziewczynki.
Hers próbował trafić z komentarzem odnoszącym się do ataków terrorystycznych i innych masowych strzelanin. Kiedy dopiero co umilkły echa kolejnej takiej tragedii w Teksasie, „Na zawsze razem” wybrzmiewa jeszcze mocniej. Nie jest jednak społecznym komentarzem odnośnie szaleńców z bronią czy stojących za nimi ideologii. W kręgu zainteresowania twórców filmu są ci, których takie strzelaniny dotknęły w największym stopniu. Rodziny ofiar. Jest to obraz do bólu prawdziwy – o pustce, samotności i o tym, że w nas samych jest wielka siła. Niestety… ładunek emocjonalny na plus, ale cała reszta to… równia pochyła.
Gra aktorska jest na bardzo niskim poziomie. Vincent Lacoste wcielający się w rolę Davida stworzył mało autentyczną więź z małą Isaure Multrier. Jego gesty i mimika są tak płytkie, aż w pewnym momencie widz może pomyśleć czy jego postać nie „stoi obok” całej tragedii. Podobne odczucia miałam w przypadku Stacy Martin w roli Lény. Aktorka hipnotyzowała spojrzeniem w „Nimfomance” von Triera, a tutaj poległa na całej linii.
Film w całości może i stara się być prawdziwym i szczerym, ale moim zdaniem scenariusz mocno kuleje. Dialogi są wymuszone, źle ustawione punkty zwrotne, a historia choć fikcyjna nie potrafi złapać za serducho. Obraz popada w rozpaczliwy ton, aż w pewnym momencie schematycznie opowiada o śmierci i traumie. Drobne elementy urastają do rangi wydarzenia, a przedmioty nie zyskują sentymentalnej wartości.
Trafiają się również momenty patosu, irytujące zachowania Davida i jego nieporadność życiowa. Uważam, że największym jednak minusem filmu jest fakt, że Hersa nieumiejętnie wyważył radość i łzy, a do tego bezskutecznie próbował dodać otuchy i nadziei.
Może za ostro… Może powinnam jeszcze raz zobaczyć film i próbować wyciągnąć z niego „więcej”? Pytanie: czy można ujrzeć podwójne dno? W zestawieniu z X ilością filmów o podobnej tematyce, które widziałam na przestrzeni 10 – ciu lat, nie kupuję tego obrazu.
5/10
Zostaw komentarz