Szybko odkryłem, że kino porno mnie nie kręci. Zasypiałem na seansach
Szybko odkryłem, że kino porno mnie nie kręci. Zasypiałem na seansach
Premiera dziewiątego filmu Quentina Tarantino pt. Pewnego razu… w Hollywood odbyła się w piątek, 16 sierpnia. Weekendowe wpływy na świecie wyniosły dotąd ponad 50 mln dol. Dotychczas obraz „zarobił” blisko 180 mln dol., co – jak podają media – jest najlepszym wynikiem wśród wszystkich produkcji reżysera. W Polsce film zobaczyło już pół miliona widzów. Po tak imponującym starcie najnowsze działo słynnego reżysera może nawet sięgnąć milionowego pułapu.
Tak wielu krytyków i filmoznawców napisało o swoich odczuciach, co do najnowszego filmu Tarantino, że mogę podsumować swoje wyjście do kina jednym przysłówkiem: KONIECZNIE! Dla fanów reżysera, którzy jego filmy oglądali po kilka albo kilkanaście razy, z wypiekami na twarzy śledząc wszelkie subtelne ślady, aluzje i nawiązania do wytworów popkultury, będzie to kinowa uczta.
Ale! Od razu ostrzegam: jeśli jesteście nastawieni na szybkie tempo opowiadanej historii oraz na cięte niczym maczeta tarantinowskie dialogi, to możecie się srogo rozczarować. „Pewnego razu… w Hollywood” to już nie ten sam wywracający kino do góry nogami niepokorny Tarantino, który dwadzieścia pięć lat temu — ku osłupieniu arthouse’owych purystów triumfował na festiwalu filmowym w Cannes. To Quentin na wskroś sentymentalny, dosłownie snujący opowieść o przemijaniu i ulotności sławy.
W jaką podróż tym razem zabiera nas 56. letni reżyser? Akcja rozgrywa się w tytułowej dzielnicy Los Angeles u schyłku lat 60. XX wieku. W swoim dziewiątym filmie Quentin Tarantino przypomina piękną pocztówkę, gdzie wszystko wydaje się być idealne. Ludzie przybywają tutaj, by spełniać swoje najskrytsze marzenia, a jednocześnie to też epoka, kiedy do głosu dochodzą hipisi. Z kolei na rynku filmowym pojawiają się coraz bardziej utalentowani młodzi aktorzy, którzy zastępują miejsca dawnych gwiazd.
Jedną z tych legend jest niegdyś szanowany, a obecnie podupadający Rick Dalton (Leonardo DiCaprio), który sławę zyskał dzięki kultowej roli łowcy nagród w westernie „Bounty Law”. Towarzyszy mu Cliff Booth (Brad Pitt) – nieustraszony kaskader, którego poznajemy w roli kierowcy zapijaczonego gwiazdora. Rick od dawna nie dostaje żadnych interesujących ról. Szansą powrotu na szczyt są nowi sąsiedzi – Sharon Tate (Margot Robbie) i jej mąż Roman Polański (Rafał Zawierucha) – jedno z najgorętszych nazwisk tamtego okresu. Czy dzięki reżyserowi „Dziecka Rosemary” uda mu się wrócić na szczyt?
Tarantino w wielu wywiadach podkreślał, że „Once Upon in Time in Hollywood” to produkcja zupełnie inna niż jego wcześniejszy dorobek, film o wiele bardziej osobisty. I tak właśnie jest, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę przewrotne zakończenie rodem z dziecięcego snu. Chociaż scenariusz został bardzo dobrze napisany, a postacie jak zwykle niesamowicie zarysowane, fabuła filmu nie porywa i momentami może nużyć, tym bardziej że obraz trwa aż 2 godziny i 41 minut. Akcja rozkręca się dopiero pod koniec, ale to, co dzieje się w finale powinno wynagrodzić miejscami nudnawe fragmenty pierwszej połowy. Inne minusy? Więcej grzechów nie pamiętam…
Sukces dziewiątego filmu nie udałby się, gdyby nie GWIAZDORSKA obsada. Moje serce kradnie kreacja Brada Pitta, który ponownie udowadnia, że jest wybitnym aktorem, jeśli tylko współpracuje ze świadomym reżyserem. Emanuje z niego mieszanina serdeczności, pewności siebie i niezdzieralnej zawadiackości, a jednocześnie jest to typ, któremu bez mrugnięcia okiem powierzysz pod opiekę własny biznes i dzieci. Wyczuwam Oscara w powietrzu za tę rolę!
Na drugim biegunie znajduje się Leonardo DiCaprio, który w świadomości widza na pierwszy rzut oka może wypadać blado przy Pittcie. Błąd takiego rozumowania polega jednak na tym, że rola DiCaprio nie jest tak linearna jak u starszego kolegi. Jego kreacja to mieszanina wściekłości, determinacji, utraty wiary i pewności siebie wymieszana z narcyzmem, bólem istnienia i nadzieją, że to jeszcze nie koniec. Poezja!
Pięknym (dosłownie i w przenośni) ogniwem spajającym układankę jest Margot Robbie. Rolą Sharon Tate utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest nie tylko ładna, ale i utalentowana buzia. Dawno nie widziałem roli tak subtelnej. Nie tylko w wyrażanych gestach, sposobie poruszania czy wypowiadanych słowach, ale przede wszystkim w świadomości, w jaką rolę przyszło jej się wcielić. Dostała bardzo niewdzięczne i bardzo delikatne zadanie, z którego wyszła zdecydowanie obronną ręką.
Do tego wszystkiego dochodzi mistrzowsko (standard u reżysera!) dobrany soundtrack, w którym pojawia się ogromna ilość kultowych utworów z lat sześćdziesiątych. Mnie szczególnie rozkochały w sobie utwory Vanilla Fudge, zespołu Los Bravos, czy Neila Diamonda, ale tak właściwie każdy znajdzie tu coś dla siebie, co samo w sobie jest przepiękne.
„Pewnego razu…” z całą pewnością nie jest najlepszym film w karierze Tarantino, ale i tak stał się jedyną w swoim rodzaju opowieścią o zwykłych ludziach w tym cudownym świecie. Z pozoru skąpana w słońcu baśń, a w rzeczywistości zwykła pocztówka z ziemskiego „raju”, gdzie mieszkają sami głupcy, którzy swoje sny chcą wprowadzać w życie i nie boją się o nich marzyć.
Dziękuję, że mogłam poczuć istny akt wiary w magię filmowej taśmy i bezdenną studnię metafor, które – by odkryć ich bogactwo – wymagają kilkukrotnego powrotu do tego filmu. Czego możemy spodziewać się po 10. produkcji reżysera? Nie wiem, ale wierzę, że Tarantino ma jeszcze jakiegoś asa w rękawie, na którego już z niecierpliwością czekam.
8/10
Zostaw komentarz