Wyleczysz nasze dusze?
Na film wybrałam się przez przypadek. Wraz z małżowiną mieliśmy bilety do teatru. Niestety niefart komunikacyjny pokrzyżował plany. Po pierwszych minutach najnowszego filmu Michaela Hanekiego (na który i tak miałam się wybrać) wiem, że happy endu nie będzie. Austriacki reżyser po rewelacyjnej „Białej wstążce” (2009) i jeszcze lepszej „Miłości” (2012), kazał na siebie czekać aż pięć lat. Jeden z krytyków napisał: „najnowszy film mistrza ostrej krytyki społecznej jest słodko-gorzkim epitafium o rozpadającej się moralnie burżuazji zachodniej Europy”. Trudno z tymi słowami się nie zgodzić. Pod uwagę trzeba wziąć również szczególiki, które reżyser skrupulatnie wplata w fabułę. Mam na myśli miejscowość, w której rozgrywa się akcja filmu: Calais, wybrane nieprzypadkowo. Bowiem od razu przychodzi na myśl współczesny kryzys migracyjny. Jeden z największych moralizatorów europejskiego kina nie mógł obok tego problemu przejść obojętnie.
W samym centrum stawia dobrze sytuowaną rodzinę, która żyje pod szklanym kloszem, załatwiając „problemy” szybko wypisanymi czekami. Niestety scenariusz „Happy endu” nie pozwala jednak problemom wybrzmieć dostatecznie wyraźnie. Natłok scen z początku filmu wprawia w lekkie zakłopotanie i momentami ciężko połapać się w ich znaczeniu. Kto jest kim i po co do tego wszystkiego social media? Sceny zawarte w środkowym akcie równie dobrze mogłyby znaleźć się w pierwszych minutach i vice versa. A finał, ciekawie zrealizowany i dość trafnie przedstawiony niestety nie zaskakuje.
W „Happy endzie” ogromnym plusem jest chłodna atmosfera, dobrze dobrane postaci i przedstawienie pozornych relacji między bohaterami. Wyczuwalna beznamiętność i obojętność, połączone z długimi (czasami męczącymi) kadrami stanowią mimo wszystko najmocniejszy punkt tego obrazu. Mówi się, że każdy z motywów, prezentowanych w „Happy endzie” był już wcześniej poruszony w twórczości reżysera. Mamy przecież przedstawioną przemoc, znieczulicę, okrucieństwo czy eutanazję. Niestety, najnowszy film Henekiego ujawnia swą miałkość.
Nie wiem dlaczego, ale oglądając „Happy end” ciągle z tyłu głowy miałam „The Square” w reż. Ruben Östlund, dramat z elementami komedii, której jednak jest mniej więcej tyle, ile w prawdziwym życiu. Co więcej, im głębiej w las, tym zdecydowanie mniej człowiekowi jest do śmiechu, a więcej znajduje punktów stycznych z własną egzystencją, bądź jej wyidealizowaną, choć realną wizją. W tym zestawieniu skandynawska opowieść wygrywa bo jej przekaż jest dobitniejszy.
Czekałam, co Haneke powie nam teraz, kilka lat po dwóch Złotych Palmach, gdy zagrożenie naszego kontynentu stało się realne i dosłowne. On tymczasem dokonał uniku. Zrealizował film, który na pozór ma dawną chłodną precyzję jego kina. Światło jest rzeczywiście ostre, forma błyskotliwa, ale treść dziwnie błaha.
Zwróćcie proszę uwagę, że w „Miłości” nawet pozornie nieistotne wyznanie – opowiadanie męża o samotności odczuwanej na szkolnych koloniach – miało przepastną egzystencjalną głębię. A jak jest w tym przypadku?
Przepraszam —-> nie kupuję… 6/10
Zostaw komentarz