Szare w życiu korytarze.
Okres gryp i przeziębień na dobre zagościł w naszym kraju. Od kilku tygodni bez powodzenia próbuję stanąć na nogi. Też tak macie, że jak dopada Was choróbsko to energia i zapał nie idą w parze z humorem? Dla mnie w takich momentach wszystko jest do d…!
Każdego dnia, z gazet, filmów czy internetu dowiadujemy się, jaki jest przepis na szczęście. Czasem wystarczy dostatnie życie materialne, a czasami życie na luzie, bez ograniczeń i kalkulowania. Ostatnio poważne problemy ze zdrowiem pojawiły się wśród moich bliskich, co spotęgowało chandrę. W dniu urodzin/imienin życzę przede wszystkim zdrowia: „Jak będzie zdrowie to będzie wszystko” – słyszą z moich ust. A jak go zabranie?… Kilka dni temu przeczytałam ciekawy artykuł na temat tego czym jest owe szczęście i jak je definiujemy. Powstaje pytanie, czy my – Polacy potrafimy cieszyć się z małych rzeczy?
Temat szczęścia jak bumerang powróciły do mnie po seansie Manchester by the Sea. To niezwykłe, gdy reżyser (Kenneth Lonergan), tworzący wcześniej filmy z dolnej półki, potrafi stworzyć na nowo aktora (Casey Affleck), który na swoim koncie nie ma popisowych ról. Dzisiejsza recenzja jest o dwóch takich, którzy od kilku tygodni robią niezłą poruchawę w Hollywood i mają chrapkę na sześć Oscarów. Czy im się uda?
MANCHESTER BY THE SEA (8/10) reż. Kenneth Lonergan
Od pewnego czasu pewnego czasu reżyserzy jak mantrę traktują temat rozłąki (w tym przypadku śmierci bliskiej osoby) i poradzenia sobie z zaistniałą sytuacją przez członków rodziny. Nie jest to jednak płacz i lament, ale emocjonalna podróż. W poprzedniej recenzji pisałam o niebywałym podejściu kilkuletniego Conora, bohatera filmu „Siedem minut po północy”. „Manchester by the Sea” kręci się wokół poczucia winy i atmosfery podwójnej żałoby.
Lee Chandlera (Casey Affleck) poznajemy w klaustrofobicznych pomieszczeniach, gdzie przykręca śruby, montuje półki i irytuje się zachowaniem lokatorów. Nie odpowiada na powitania, a jego zachowanie i podejście do świata może drażnić. Wraz z rozwojem wydarzeń i kolejnymi retrospekcjami rozumiemy dlaczego tak się zachowuje. Kiedy dostaje telefon z informacją o śmierci brata. Wraca do rodzinnego miasteczka i musi poradzić sobie z nową sytuacją. Na domiar „złego”, brat zapisał w testamencie, że opiekę nad swoim 16-letnim synem powierza właśnie Lee. Jak łatwo się domyśleć nasz bohater zostaje przyparty do muru. Powrót w rodzinne strony przywołuje wspomnienia, które nie miały happy endu… To film o miłości, ale też i opowieść pozbawiona banału, dzięki znakomitemu scenariuszowi Lonergana. Reżyser/scenarzysta w inteligentny sposób pokazuje jak duchy przeszłości wpływają nie tylko na bezpośrednio zainteresowanych, ale również ich najbliższych.
Nasze życie naznaczone jest tragediami, mniejszymi lub większymi, po których zazwyczaj się podnosimy. Często staje się jednak odwrotnie. Doszukując się własnej winy, katujemy się izolacją, za którą idzie całkowite odwyknięcie od prostych, codziennych spraw. Film Lonergana to pochwała codzienności. I chociaż większość zachwyca się „Patersonem” Jarmuscha, ja kupuję filmy gdzie równocześnie obok zwyczajnych sytuacji, biegnie druga linia: emocji.
Manchester by the Sea podejmuje niełatwy temat śmierci i gdyby nie umiejętne rozjaśnianie atmosfery przez wątek z nastolatkiem, przybiłby nawet największego optymistę. Patrick (nominowany do Oscara Lucas Hedges) wydaje się być poza przeklętym kręgiem rodzinnych dramatów i mimo śmieci ojca stara się żyć „normalnie”. W tym tkwi właśnie siła reżysera – w małych, pozornie nic nie znaczących scenach, twórca skrzętnie ukrywa dodatkowe konteksty ale i sporą dawkę humoru.
Czy mam się do czegoś przyczepić? Lonergan przeplata obrazy malowniczej i spokojnej miejscowości z wizerunkiem utrapionego i umęczonego wspomnieniami mężczyzny. Jego małomówność, pustkę i harmonię wypełnia narastającą muzyką, której (moim zdaniem) w kluczowych momentach zabrakło. Po wyjściu z kina zapytałam towarzysza podróży czy tylko mnie się wydawało, czy ścieżka dźwiękowa nie zagrała tutaj równorzędnych skrzypiec? Jestem bardzo ciekawa waszej opinii. Czasami irytowało mnie również podanie całej historii na tacy. Reżyser/scenarzysta mógł zostawić uchyloną furtkę i pozwolić widzom trochę pogłówkować. Dlaczego tak się stało? Co wniknęło z czego? Ukazanie fabuły czaro na białym nie wymaga ode mnie 100% uwagi, a tego oczekuję od filmów z dana tematyką. Więcej grzechów nie pamiętam:)
Manchester by the Sea to przede wszystkim aktorski popis Afflecka i Hedgesa (można śmiało powiedzieć objawienia filmowego świata), którzy umiejętnie żonglują emocjami. Wycofanie, euforia, decyzyjność, a raczej jej brak świetnie współgrają z ich naszkicowanymi charakterami. Doskonale ukazują nieporadność bohaterów. Na szczęście scenarzysta zadbał o to, aby film nie zdołował nas na amen. Subtelny sytuacyjny humor, kapitalnie wpisuje się w ciężki emocjonalnie klimat filmu. Obraz posiada niepowtarzalną zdolność ukazywania komizmu wszelkich ludzkich zachowań za co wielkie dzięki! I chociaż „młodszy Affleck” zauroczył mnie od pierwszych sekund, to moje serce i rozum wymuszają na Akademii wręczenie statuetki dla najlepszego aktora Viggo Mortensenowi za Captain Fantastic.
Sukces Lonergana jest podwójny. Dlaczego? Jako scenarzysta wykazuje się niezwykłą wrażliwością i empatią. Jako reżyser – wyczuciem i pewną ręką do aktorów. Nie ma idealnego rozwiązania, a wyżej wymienione szczęście (w tym przypadku błahy slogan) nie przynosi łatwych pocieszeń. Manchester by the Sea to kino poruszające, chwytające za gardło, okraszone pięknymi zdjęciami. Mamy sporą dawkę emocji, które po wyjściu z kina pozostają w głowie, ale nie przytłaczają. Zapraszam na seans.
Ja też niestety choruję ostatnio 🙁 A film zobaczę, dokładam do mojej listy „must see”. Pozdrawiam
Super – cieszę się;)