Jestem tu!!!

Pozostaliśmy wierni naszej pierwotnej aspiracji, że Berlinale powinno być zarówno festiwalem dla publiczności, jak i polityków, a wy, miłośnicy kina uczyniliście z niego jeden największych na świecie festiwali filmowych, za co dziękuję – Dieter Kosslick, Dyrektor Berlinale

Tymi słowami przywitał mnie słoneczny Berlin, gdy zestresowana trzymałam w dłoni katalog Festiwalu. Moje marzenie się spełniło – jestem na Berlinale! Trzecia z znaczących imprez filmowych w Europie (po Cannes i Wenecji) wystartowała 7 lutego. Miał wyróżniać ją polityczny pazur, otwartość na eksperyment i… polskie kino. Jak było w rzeczywistości? Recenzja poniżej.

IMG_20190211_233851769

IMG_20190213_210405573

IMG_20190211_181514_465

Na plakatach tegorocznego festiwalu widzimy kobiety  i mężczyzn w kostiumach niedźwiedzia. Słynny symbol miasta i imprezy pokazuje otwartość, kreatywność i niesztampowe podejście do kina. Na festiwal jechałam z własnej inicjatywy, nie z ramienia instytucji czy prasy. Napisałam kilka miesięcy wcześniej prośbę o akredytację, przesłałam swoje teksty, statystyki i udało się zdobyć press passa. Udało mi się zobaczyć 11 filmów w ciągu 4 dni, jak i znaleźć czas na przyjemności oraz zwiedzanie miasta. O tym pisałam tutaj!

Jak wygląda sama organizacja? Jest imponująca! Na mapie festiwalu zamieszczone jest kilkanaście sal kinowych, porozrzucanych po całym mieście, centrum prasowe, obsługa widzów, sklepy, foodtrucki i najważniejsze – program! Ponad 90 filmów dziennie. Na początku czułam się zagubiona z myślami: co ja tu robię?… Na szczęście grono wolontariuszy służyło pomocą. Wszyscy odświętnie ubrani, oznakowani i informatorami kierowali nas przez cały festiwal. Imponowało mi, że pomimo czerwonego dywanu, blichtru i często niepotrzebnej pompy, WSZYSTKIE seanse zaczynały się o czasie!

IMG_1742

IMG_1744

Niemiecka precyzja czyli czytelny harmonogram, oznaczenia i mobilne aplikacje, pomagały wybrać dane wydarzenie. Miałam to szczęście, że otrzymałam akredytację, co bardzo ułatwiło sprawę. Za 60 euro wchodziłam na wszystkie filmy, które chciałam (normalny bilet na jeden seans wynosił 16 euro), a nawet dla prasy były dodatkowe pokazy zamknięte.

IMG_20190213_213329_624

IMG_20190212_160633_202

IMG_20190214_161320834

Do tak dużego festiwalu jakim jest Berlinale, trzeba odpowiednio się przygotować. Jakkolwiek banalnie to zabrzmi, ale obowiązkową czynnością przed festiwalem jest dokładnie sprawdzenie programu, szczególnie jak chcesz jeszcze pozwiedzać miasto, a doba nie jest z gumy. Zapoznaj się z programem, nawet pobieżnie. Rozeznaj się w sekcjach festiwalowych, poznaj reżyserów i nie żeruj wyłącznie na Konkursie Głównym. Ustaw sobie priorytety: kino mainstreamowe, czy szukał perełek?

Bardzo ważny jest cel, dla którego przyjeżdża się na festiwal. Kiedy świadomie go sobie wyznaczamy, warto przygotować się na tak zwane „niespodziewane” sytuacje, czyli takie momenty, kiedy nadchodzi okazja, by kogoś ważnego poznać, wejść w niedostępne miejsce, uwiecznić coś na zdjęciu itp. Warto pamiętać, że w tym czasie odbywa się European Film Market, na który przyjeżdżają dystrybutorzy i agenci sprzedaży z całej Europy. To bardzo ważne wydarzenie, w czasie którego sztuka filmowa zmienia się w zdrowy biznes, a prezentowane filmy trafiają na kolejne festiwale i do kin”. – źródło

Dotknąć głębiej,

poczuć mocniej!

W Konkursie Głównym wzięło udział 17. obrazów, ale odnoszę wrażenie, że w przypadku tego wydarzenia opinie jurorów i widowni znacznie się od siebie różnią. Niestety poziom artystyczny nie zachwycał, ale moi znajomi, którzy od lat jeżdżą mówią, że tak jest i muszę się z tym pogodzić…

Berlin najwyraźniej woli bezpieczne średniaki, które ani nikogo specjalnie nie obrażą, ani nie dadzą do myślenia. Co dziwi tym bardziej, że choć Berlin kulał od dawna, akurat po tej edycji obiecywano sobie dość sporo. Przede wszystkim dlatego, że to pożegnanie dyrektora artystycznego Dietera Kosslicka, który po 18 latach zostanie zastąpiony przez Carlo Chatriana i Mariette Rissenbeek. Obecni na każdym kroku, już teraz deptali mu po piętach. Trudno jednak stwierdzić, czego właściwie miała ich nauczyć tegoroczna edycja, która nie odznaczyła się niczym szczególnym. Może tylko „Golden Glove” – najobrzydliwszym filmem Fatiha Akina w karierze, opowiadającym o seryjnym zabójcy przesiadującym w podrzędnej knajpie przypominającej trochę miejsca ukochane przez Kaurismäkiego. Gdyby tylko jego bohaterowie nagle zupełnie przestali dbać o higienę”.  – źródło

IMG_20190212_215127953

IMG_20190213_133002023

Po raz trzeci swój film podczas Berlinale zaprezentowała Agnieszka Holland. Jej „Obywatel Jones” to historia życia walijskiego dziennikarza. Obraz podzielił krytyków. Film, oprócz tragedii ukraińskiego Wielkiego Głodu, pokazał również proces podejmowania decyzji politycznych w imię nadrzędnych celów. Niestety zbyt mocna konkurencja „weteranów” imprezy, nie przyniosła naszej reżysera nawet wyróżnienia.

Równouprawnienie to coś, na co Berlinale w tym roku zwróciło moją szczególną uwagę. Ustępujący dyrektor podpisał deklarację 5050/2020 – czyli zobowiązanie, że twórcy programu będą w przyszłym roku dążyć do równej reprezentacji obu płci wśród obecnych w programie artystów. Stosunek do kobiet stał w Berlinie papierkiem lakmusowym. Od samego początku w kuluarach festiwalu toczyły się rozmowy o obecności reżyserek, a newslettery oraz magazyn festiwalowy pokazywały statystyki z procentowym udziałem w poszczególnych sekcjach. W tym roku siedem obrazów w Konkursie Głównym stworzyły kobiety. Dla mnie również bardzo ciekawa była sama Panorama oraz Forum, które ukazały silne i niezależne kobiety. O tym w kolejnym wpisie.

IMG_20190216_082925_590

Synonyms

reż. Nadav Lapid. Francja, Izrael, Niemcy

7/10

4

Ostatecznie Złoty Niedźwiedź trafił w ręce izraelskiego filmu „Synonimy” w reż. Nadava Lapida. Twórca zaprosił nas do świata imigranta z Izraela, który przybywa do Paryża. Poczucie obcości, zaprzeczenie własnej tożsamości i odnalezienie się na nowo, to najważniejsze przesłanki filmu. Sporo w obrazie autobiograficznych odniesień, bowiem reżyser na konferencji prasowej wspominał, że „sam postanowił zapomnieć o kraju pochodzenia i wynajął w stolicy Francji zapyziałą kawalerkę, na poddaszu zalewanym przez każdy deszcz: – Nie znałem ludzi, języka, a dla mieszkańców miasta byłem przezroczysty. Nie udało mi się znaleźć żadnej furtki, aby wejść w ten świat i stać się jego częścią. Ale wszystko jest w życiu po coś: właśnie w Paryżu odkryłem kino”.

W filmie mamy sporą dawkę humoru i inteligentnych dialogów, a Paryż przybysza ukazany jest w pomysłowy i atrakcyjny wizualnie sposób. Reżyser zrywa z pozorem poukładanej, domkniętej historii, bo i życie bohatera, który stara się żyć chwilą, nie jest poukładane. Sporo w tej historii jest odniesień do francuskiej Nowej Fali czy „Marzycieli” Bernardo Bertolucciego. Lapid stara się odświeżyć formułę kina kontestacji, chociażby o sporą dawkę nagości i eksploatowania seksualności.

„Synonymes” w Konkursie Głównym mocno wyróżniał się swoją świeżością, zadziornością i eksperymentowaniem z językiem filmowym. Mocno też podzielił widownię, bo mnie zaczął irytować po pół godzinie, a po godzinie nie było 1/4 sali. Dałam mu jednak szansę i reżyser za pomocą łatwych gestów zaczął mnie wciągać do swojego świata. Naszpikowanego autobiograficznym wątkiem, który w pewnym momencie oczarowuje i rozśmiesza zarazem.

Marighella

reż. Wagner Moura. Brazylia

6/10

5

Obraz o brazylijskim rewolucjoniście i pisarzu marksistowskim jest stanowczo za długi. Rozumiem, że reżyser chciał pokazać walkę przeciw autorytarnym reżimom i wywołaniu rewolucji. Dodatkowo samą postać Marighella jako przywódcy tłumu. Sądzę, że 100 minut w zupełności by wystarczyło. W fabule zatracają się punkty zwrotne, a debiutujący jako reżyser Wagner Moura, czyli pamiętny Narcos, nie do końca radzi sobie za kamerą.

Widać, że jego inspiracją jest Jose Padilha, twórca doskonałych „Elitarnych”. W filmie mamy mnóstwo mocnych i krwawych scen. Czy możemy się spierać o niepoprawny obraz brazylijskiej policji, tortur i maltretowania itp. (Kogo to obchodzi, prawda? Najważniejsze, że wszyscy jesteśmy patriotami i wszyscy w dobrej wierze popierają wojskowy zamach stanu prowadzący Marighella na drodze zbrojnego oporu.

Marighella, uznana za największego wroga publicznego Brazylii, nie ma czasu na strach. Z jednej strony brutalna dyktatura wojskowa, z jej haniebnymi zbrodniami tortur i niesławnej cenzury. Z drugiej, zastraszona opozycja. Film jest adaptacją książki „Marighella – Wojownik, który spalił Down the World „autorstwa Mário Magalhães. Film jest nie tylko niezwykle aktualny ze względu na prezydenturę ww. Bolsonaro, ale ma też przesłanie uniwersalne. Pokazuje znaczenie wolnej prasy, bez której demokracja nie jest możliwa, a wszelka opozycja i ruch oporu tracą rację bytu.

Elisa y Marcela

reż. Isabel Coixet. Hiszpania

6/10

2

Reżyserka, która na festiwalu w Berlinie czuje się jak ryba w wodzie powraca historią o… przebiegłej miłości? Tym razem na warsztat bierze dwie dziewczyny, które zakochały się w sobie na przełomie XIX i XX wieku. Historia oparta o prawdziwe wydarzenia pokazuje, że dla prawdziwej miłości, jesteśmy skłonni uciekać się do podstępów, batalii sądowej, a nawet próby oszukania kościoła.

Coixet się budzi. Znana z niewyparzonego języka Coixet, podczas konferencji prasowej wspomina, że: „po tych wszystkich filmach to ja jednak cholernie dużo wiem o miłości. A może tak naprawdę nie chodzi nawet o miłość? Raczej o wierność sobie. Żebyśmy mogły żyć po swojemu, a banda moralizujących facetów zwyczajnie się od nas odchrzaniła. I tego dzisiaj boję się najbardziej: że znów się od tej elementarnej wolności oddalamy”.

Film ma przepiękne zdjęcia, a duet w wykonaniu Natalii de Moliny i Grety Fernández iskrzy z ekranu. Historia jawnie argumentuje za równouprawnieniem seksualnym i przypomina, jakich poświęceń wymagały początki tej walki. Reżyserka roztacza tu wizję świata przekraczającego czarno-białe (czy męsko-żeńskie) normy. Świata, do jakiego trzeba dojrzeć, bogatego w formy nie dające się wtłoczyć w ramy. Dużo w nim jest niedopowiedzianych emocji co bardzo doceniam.

Pod fasadą przykładnych uczennic, skrępowanych gorsetem oczekiwań społecznych, skrywane są buntownicze, niepokorne dusze. Powściągliwość nigdy nie była jednak zaletą Coixet. Reżyserka flirtuje z kiczem. Niektóre sceny są na tyle żałosne, że aż śmieszne. A przywoływanie nośnych symboli i ornamentów jest często niepotrzebne.

„Najbardziej razi jednak łopatowa retoryka. Elisa i Marcela są dobre i piękne, a świat wokół nich zły i brzydki: pełen ojców-tyranów, namolnych adoratorów, patrzących spode łba bab i wrednej tłuszczy gotowej czym prędzej ciskać kamienie. Nawet jeśli taki stan rzeczy odpowiada do pewnego stopnia historycznej prawdzie, to nie przekłada się on na wdzięczny ekranowy dramat. I graniczy z niezamierzoną ironią. W jednej ze scen Marcela manifestacyjnie wymazuje ze szkolnej tablicy nakreślony kredą diagram relacji w Świętej Trójcy. Ale przecież Coixet sama stosuje fabularny schemat rodem z żywotów świętych. I tak zamiast her-storiografii dostajemy hagiografię”. – źródło

Ich war zuhause aber

reż. Angela Schanelec. Niemcy

5/10

3

Przepraszam, ale ten film męczył i drażnił mnie od samego początku… „Ich War Zuhause, Aber” zaczyna się kadru, w którym widzimy dzikiego psa polującego na zająca. Następnie, w opuszczonym domu, osioł błąka się po pustych pokojach, podczas gdy pies zjada swoją zdobycz. Ten prolog do filmu kończy się, gdy młody chłopak, Phillip przybywa do szkoły wczesnym rankiem. Nic nie jest powiedziane, nie wiemy co się stało. Nagle pojawia się matka syna, która łapie go za nogi i szlocha.

Film jest (moim zdaniem) zrobiony typowo pod festiwal, bowiem nie jest on opowieścią o dysfunkcyjnej rodzinie, a służy jedynie jako zaproszenie do rozmowy. Widz może jednak wywnioskować, że jest to opowieść o kobiecie, która dwa lata wcześniej straciła męża. Film pokazuje raczej stany emocjonalne, w których znajdują się różne postacie. Wszystko to splata się z sekwencjami pokazującymi klasę Phillip, która inscenizuje „Hamleta” W. Szekspira.

Rozumiem, że reżyserka chciała pokazać traumę i relację: rodzic-dziecko. Dzieci dorastają, a nasz związek z nimi się zmienia. Bardzo często zdarza się, że matki mają problemy z opuszczeniem przez dziecko ich wychuchanego gniazda. Oznacza to, że ich rola i wpływ, jaki wywierają na dzieci, ulega zmianie, a struktura rodziny jest głęboko wstrząśnięta.

Samotne, praktycznie nieruchome ciała wędrują, sparaliżowane, jakby już nie mogły znaleźć swojego miejsca wśród architektury kosmicznej i miejskiej – w przeciwieństwie do zwierząt, które widzimy na początku. Równowaga domowa rodziny została zachwiana, a teraz wszystkie ludzkie i społeczne interakcje są wygięte z kształtu (tak jak wygina się koło roweru bohaterki). Słowa tracą znaczenie. Te sekwencje w pewnym momencie drażnią i nużą.

Tempo jest wolne, tak jakby kamera czekała, aby uchwycić coś z postaci, które filmuje. To jest film, który myśli, a jego bohaterowie myślą z nim. Zamkniętego symboliczną klamrą kompozycyjną, zbudowanego ze statycznych, sprawiających wrażenie przypadkowych ujęć, w których ludzkie postaci czasem stanowią właściwych bohaterów opowieści, a innym razem są po prostu ruchomym elementem miejskiego krajobrazu lub różnych wnętrz. To zabieg, który ma pomóc rozwiązać te trudne, filmowe puzzle. Ułożyć film w egzystencjalną refleksję nad życiem, które często – zdaniem reżyserki – wypełniają próby zapełnienia po kimś pustki. Przepraszam, nie kupuję…

L’adieu à la nuit

reż. André Téchiné. Francja

6,5/10

1

Laureat Złotej Palmy za reżyserię filmu „Spotkanie” (1985) ponownie chciał kupić sobie widownię i krytykę festiwalu. Uważam, że bezskutecznie, bowiem temat Francuza, który wyprawiają się na wojnę w Syrii i jest gotowy poświęcić swoje życie w imię Allaha trąci myszką.

„Farewall to the night” to zdystansowana, ale tętniąca prawdziwymi emocjami opowieść o jednostkowej walce o ocalenie radykalnie nastawionego młodego człowieka. Krucjata, która ma na celu dotarcie do świadomości głównego bohatera oraz przestroga, by nigdy nie lekceważyć sygnałów. W końcu terrorystyczne niebezpieczeństwo może przyjść również z wewnątrz, niekoniecznie z Bliskiego Wschodu”. – źródło

Prezentowany obraz jest kinem bez fajerwerków, ale dzięki temu każde desperackie działania Muriel uderzają ze zdwojona mocą. Kiedy odkrywa, że Alex nie wybiera się do Kanady do pracy, lecz leci z Barcelony do Istambułu, by dołączyć do ISIS, zrobi wszystko, żeby zatrzymać go we Francji. Te działania w pewnym momencie są tak żałosne, że aż prawdziwe. Muriel (Catherine Deneuve (niezmiennie w świetnej formie!)) znajduje się na rozstaju dróg i musi zdecydować, co jest silniejsze – jej miłość do wnuka czy chęć uchronienia go przed popełnieniem największego błędu życia.

Film proponuje ciekawą konfrontację bohatera, którzy już przeszedł drogę, jaką za chwilę ma obrać Alex. Szkoda tylko, że dość dużo dzieje się tu na poziomie deklaratywnym – w dialogach i konwersacjach, przez co “L’adieu à la nuit” sprawia wrażenie dzieła szkolnego i zbyt mało wyrazistego. Po prostu przyzwoitego kina obyczajowego. Tym bardziej szkoda wysiłków, bo Téchiné dostrzega społeczne procesy i potrafi je ładnie opisać w skomplikowanych, ludzkich losach.