„Brak mi czegoś, co zastąpiłoby mi coś, czym mógłbym zastąpić brak tego czegoś…”
Ethan Hawke powrócił! I chociaż nie odszedł daleko, to od końca lat 90-tych spotykaliśmy się bardzo nieregularnie:
- 2004 – Przed zachodem słońca
- 2008 – Zakochany Nowy Jork
- 2011 – Kobieta z piątej dzielnicy
- 2013 – Przed północą
- 2014 – Boyhood
Nasza ostatnia „randka” miała miejsce w poprzedni weekend. Po pracy w planach była bezpośrednia wycieczka do Czech na turniej. Rozkład się pokrzyżował i wylądowałam w Multikinie. Z braku laku, wybrałam się na film Też go kocham, który jest ekranizację książki „Juliet, Naked” z 2009 roku autorstwa brytyjskiego powieściopisarza Nicka Hornby’ego. Skąd taki wybór? Weekend po ciężkim tygodniu, a na horyzoncie lekka komedia romantyczna. Ba! Musielibyście widzieć moje zdziwienie…
Były mąż Umy Thurman powraca w roli zapomnianego amerykańskiego wokalisty Tuckera Crowe’a. Bez pracy, kobiety u boku, ale za to z długami i noclegiem w garażu. Idealny przykład syndromu Małego Księcia? Od samego początku dowiadujemy się o jego zawadiackim sposobie bycia, niechęci do budowania trwałych związków i przerzucaniu ciężaru życia na najbliższe otoczenie. Lata lecą, a naszemu bohaterowi zaczyna czegoś brakować. Czy zmądrzeje?
Też go kocham ukazuje dawno ogrywany scenariusz: nieszczęśliwe, znudzone małżeństwo i pojawienie się tego drugiego, który wywróci świat do góry nogami. Umiesz liczyć do trzech – to już tłok? Duncan (Chris O’Dowd), uniwersytecki wykładowca jest wielkim fanem twórczości zapomnianego Tuckera. Codziennie męczy znajomych oraz przypadkowych ludzi płytą „Juliet” autorstwa swego idola, o którym po jej wydaniu słuch zaginął.
Jest i ona – zbliżająca się do 40-tki Annie/żona (Rose Byrne). Aktorka z wyczuciem i bez przesadnej egzaltacji kreuje postać kobiety, która stopniowo wybija się na niezależność. Zdaje sobie sprawę z tego, że zmarnowała ostatnie piętnaście lat swojego życia i… nic nie przeżyła. Obawia się, że kiedyś będzie stała nad urodzinowym tortem tragicznie pełnym świeczek i zauważy, że jej czas minął. Jak u Wiśniewskiego: „Żadnej prawdziwej arytmii, żadnej romantycznej długotrwałej tachykardii albo chociaż migotania przedsionków?”.
Jeśli tęsknicie za niegłupią komedią romantyczną, która nie powiela ogranych motywów i zwrotów akcji, to szczerze polecam obraz, który jest rozrywką na dobrym poziomie. Chwilami nawet zaskakującą. Też go kocham broni przede wszystkim, dzięki osobistemu urokowi duetu: Byrne i Hawke. Widać, że na planie rozumieją się bez słów i pomiędzy nimi iskrzy, a to hipnotyzuje widzów!
Film pozostaje umiarkowany w tonacji. Reżyser chciał pokazać to co wcześniej czy później dotyka każdego z nas: pewnego dnia możemy uświadomić sobie, że nie jesteśmy szczęśliwi i co wtedy? Jesse Peretz nie ma wobec swoich bohaterów wielkich oczekiwań. Co ma być to będzie. W końcu dzieli ich ponad 1000 km. Ona sfrustrowana, on wypalony. Jest między nimi wzajemna sympatia, choć trudno w tych warunkach o szalone uczucie. Zakończenie również zmusza do refleksji i może być dwojako interpretowane.
Przy całym tym ładunku posępności, ogromnym plusem jest opowiedzenie historii kobiety po przejściach i mężczyzny z przeszłością w sposób zwiewny i bezpretensjonalny. Wytykanie wad bohaterów dobywa się tu bez okrucieństwa i wymuszonych żartów. Nie ma tu jednowymiarowych portretów, łatwych rozwiązań i miłosnych uniesień na ekranie. Klasyczna historia, bez fajerwerków, ale z nutką nadziei na lepsze jutro. Na koniec wakacji jak znalazł!
6/10
Zostaw komentarz