Pochwała codzienności…?
13 listopada br., czwarty dzień festiwalu Camerimage i pełna sala. Konkurs Główny, a podekscytowana publika czeka na najnowszy film Alfonso Cuaróna (tak tego od „I Twoją matkę też”, „Ludzkie dzieci” czy „Grawitacji”). Nagle… ogromna niespodzianka – reżyser przybył na Festiwal! Twórca wystąpił w tym roku w podwójnej roli: reżysera i operatora. Podczas prezentacji „Romy” powiedział: „W historii kinematografii były filmy, które powstały bez aktorów, efektów czy muzyki. Natomiast nie powstał żaden film bez operatora. Dziękuję, że go zobaczycie!” To ja dziękuję… Po raz pierwszy od 17 lat postanowił nakręcić film w ojczyźnie. Tym razem zdecydował się opowiedzieć historię głęboko osobistą, która łapie za serducho!
Zachowany w czarno-białej stylistyce obraz, bez fajerwerków może w pewnym momencie się dłużyć. Rozumiem wychodzenie z kima z poczuciem, że czegoś innego się spodziewaliście. Dla innym to z kolei triumf czystego arthouse’u i kina kameralnej prostoty. Największa konkurencja „Zimnej wojny” w drodze po Oscara. Nie przeładowany fabularnie i spólny wizualnie. Reżyser wraca do Mexico City swojego dzieciństwa, gdzie jako chłopiec urodzony w zamożniejszej klasie średniej, dorastał w okolicznościach bliskich bohaterom “Romy”. To udana próba zburzenia barier językowych, klasowych czy kulturowych. To przede wszystkim przejmujący pejzaż uczuć pochłaniający widza i obsadzający go immersyjnie w roli kolejnego członka rodziny.
Meksykanin stworzył produkcję niezwykle angażującą. Nie próbował osiągnąć tego siląc się na płytki sentymentalizm czy zmuszając widza do uległości wobec fetyszyzmu szczegółu. Owszem, szczegół w tym obrazie jest niezwykle istotny, lecz podany został z wyczuciem oraz dobrym smakiem. Film jest dziełem praktycznie w 100% autorskim. Cuarón nie tylko go wyreżyserował i napisał, ale też był jego operatorem. We współczesnym kinie rzadko się zdarza, że podczas seansu widz podświadomie wyczuwa autobiograficzny charakter opowieści.
Film bogaty jest także w ciekawe detale, które świetnie spajają poszczególne wątki w całość, podkreślając zmiany jakie dokonały się w życiu rodziny. Zwróćcie uwagę na przemarsz orkiestry pod domem rodzinnym za pierwszym i drugim razem. Lub niemal wszechobecne psy, niby świadkowie ludzkiego życia. Lub motyw samolotów mknących po niebie. Dbałość o detale jest tutaj niezwykle zauważalna.
Tym razem na piedestale stawia kobiety, wokół których hałasuje gromadka dzieci i notorycznie zwalnia się przestrzeń z powodu wiecznie nieobecnych mężczyzn. Głową domostwa w tytułowej dzielnicy Roma staje się Pani Sofia, której w opiece nad dziećmi i domem pomaga sędziwa matka oraz dwie służące. To perspektywa jednej z nich, niepozornej Cleo – dziewczyny z głębokiej prowincji, o wyraźnie autochtonicznych korzeniach – stanie się w “Romie” tą dominującą. Porzucona przez chłopaka, gdy ten dowiaduje się, że jest w ciąży, musi sobie poradzić z przeciwnościami losu.
Dla reżysera „Roma” jest filmem bardzo osobistym. Meksykanin na własnej skórze mógł doświadczyć straszliwych wydarzeń rozgrywających się na ulicach stolicy kraju. Nic więc dziwnego, że wraca do tamtego momentu, próbując się z nich na swój własny sposób rozliczyć.
Alfonso Cuarón stworzył film rewelacyjnie oddający stan swojej ojczystej społeczności sprzed prawie pięćdziesięciu laty, która jednocześnie ma swoje odzwierciedlenie w dzisiejszym, nie mniej burzliwym świecie. Do tego w „Romie” mamy prawdziwą ucztę dla oka, w której każda pojedyncza sekunda zadowoli każdego purystę światowej klasy operatorki. Myślę, ze Alfonso Cuarón stworzył dzieło swojego życia.
Nie uznaję tego filmu (jak inni krytycy) jako arcydzieła, ale dostrzegam jego piękno. Bowiem „Roma” to porywający dialog pomiędzy teraźniejszością i przeszłością, tradycją i innowacją. W efekcie, Cuarón połączył kino mocno artystyczne z „efektem Netflixa”, oferując widzom doświadczenie „masowej intymności”.
7/10
Zostaw komentarz