Kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach
Bardzo się męczą, męczą przez czas długi,
co zrobić, co zrobić z tą miłością?
On zapomina na rok te dziewczyny z bardzo długimi
nogami, co wracają nad ranem nie same,
woli ciszę z radzieckim szampanem.
Ona już ma , już ma taką pewność,
o którą wszystkim wam chodzi,
zasypia bez żadnych proszków, wino w lodówce się chłodzi…
Twój partner/partnerka ma swoją przeszłość? Angażując się w związek z drugą osobą – ryzykujemy, bo nie wiemy co będzie. Ale nie da się inaczej. Kiedy otwieramy serce to zawsze ryzykujemy. Często zadajemy sobie pytania: czy taki związek jest możliwy? Znamy takie. Czy może być udany? W dużej mierze zależy to od nas samych. Jednak zawsze jedno jest pewne: nie przeskoczymy niektórych wspomnień i nie pokonamy demonów z przeszłości.
Dojrzały człowiek z reguły więcej wie też o sobie: jakie ma potrzeby, czego oczekuje. Po tylu przejściach i często niepowodzeniach podejmuje rozważniejsze decyzje. Nie zawsze świadome. I zdarza się, choć to pozornie niemożliwe, że wchodzi dwa razy do tej samej rzeki. Znowu rozstanie i znowu szukanie…
Agnieszka Osiecka byłaby rewelacyjnym scenarzystą filmowym. Ba! Mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że jako reżyser, potrafiłaby ukazać w przepiękny sposób ten cały ból, samotność i emocje, które przez całe życie nią targały. Podobnie jest z Volkerem Schlöndorffem, niemieckim twórcą wzruszającego „Blaszanego bębenka” czy trzymającego w napięciu „Niepokoje wychowanka Törlessa”. Ponownie zawitał na dużym ekranie niemieckim dramatem „Powrót do Montauk” z Stellanem Skarsgårdem, Niną Hoss i Susanne Wolff w rolach głównych.
Klasyczny trójkąt: zagubiony pisarz, prawniczka o maślanych oczach i ta druga, która w całej sytuacji nie potrafi się odnaleźć. Brzmi znajomo? Spotkanie po latach to pomysł stary jak świat, a cała fabuła wiele nowego nie wnosi do światowej kinematografii.
Od samego początku film przypomina mi da kadry z innych obrazów. Po pierwsze scena na plaży w „Dniu świra”, kiedy to zmęczony Adam Miauczyński wspomina swój monotonny los i mówi: „Nie udało mi się życie; zmarnowałem. Uciekłem od pierwszej jedynej miłości. Nikt i nic mnie już nie czeka! Nie widzę przed sobą przyszłości! Jestem w proszku! W rozsypce! Wypalony! Rozmontowany! Śmiertelnie zmęczony, chociaż niczego w życiu nie dokonałem! Muszę przystanąć w biegu, chociaż nigdzie nie dobiegłem. I odpocząć! Odpocząć za wszelką cenę!”
Po drugie przedostatnia scena z „By the Sea” kiedy to Angelina Jolie żali się Pittowi, że zmarnował jej żytcie i nigdy z nim nie była szczęśliwa. Podobnie jest w „Powrocie do Montauk” gdzie mamy sytuację patową. Żadne z rozwiązań nie wydaje się ani specjalnie prawdopodobne, ani szczególnie atrakcyjne. Niezależnie jaką decyzje podejmie Max i tak ktoś ucierpi. Aż w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że nie wszystko zależy od niego…
Niestety, najnowszemu filmowi Schlöndorffema zarzucam kilka nieprawidłowości. Po pierwsze zły dobór aktorów. O ile Nina Hoss świetnie sprawdza się w takich konwencjach, to nasz pisarz Max jest postacią tak nijaką i bezbarwną, że męczy samym pojawienie się na ekranie. Nuda i przewidywalność. Po drugie, scenariusz po 1/4 filmu zaczyna nużyć i cały obraz pozostaje niczym więcej niż tylko ładnie sfotografowanym quasi-romansem.
Trudno znaleźć emocjonalny punkt zaczepienia, żeby zanurzyć się w historię od A do Z. Scenariusz powstał na podstawie parabiograficznej książki Maxa Frischa. Po ekranizacji powieści Homo faber, Schlöndorff po raz drugi sięga do twórczości szwajcarskiego pisarza. Tym razem gorzka opowieść o zaprzepaszczonych szansach nie procentuje, ale ja do końca nie przekreślam „Powrotu”.
Trudno go uznać (i byłoby to niesprawiedliwe) za całkowitą porażkę. Świetne zdjęcia i spójna muzyka powodują, że jest on bardzo poprawnie zrealizowanym kinem. Tyle tylko, że niczym nie wyróżniającym się (w porównaniu do wcześniejszych obrazów reżysera). Tak czy inaczej oglądamy blisko 120 minutowy dramat bez spięcia i nerwów, że wydaliśmy x zł na bilet.
Zgadzam się z Janem Bliźniakiem z Całe życie w kinie:
Niemelodyjna muzyka pogłębia atmosferę cichego smutku, a zarazem udaje się oddać żywiołowość i energetyczny czar Nowego Jorku, w którym toczy się większość akcji. Nie brakuje również pozbawionego zgryźliwości humoru.
Gdyby całemu filmowi udałoby się utrzymać ten poziom, byłby świadectwem dojrzałego mistrzostwa Schlöndorffa. Niestety w kluczowym momencie reżysera zawodzi pewna ręka. Trudno powiedzieć, co ostatecznie nie zagrało – naiwność tej partii scenariusza? niedobranie aktorów? Ostatecznie seans sprawia dużo przyjemności, ale pewnego rozczarowania nie sposób uniknąć. – Źródło
A gdy przyjdzie zapomnieć i w pamięci to zatrzeć,
lepiej milczeć przytomnie i patrzeć.
7/10
Zostaw komentarz